Wstajemy wcześnie rano, bo wiemy, że jedynym sposobem dostania się na zachodni kraniec wyspy jest złapanie jednego z aluguerów przyjeżdżających tu o świcie po transport z portu. Aluguery przywożą ze sobą ziemniaki i banany a po rozładowaniu ładunku kierowcy oczekują w porcie na poranne promy przypływające z Mindelo. Tam załadowują zaopatrzenie dla całej wioski i jeśli w ciężarówce jest jeszcze trochę miejsca zabierają pasażerów. Nam udało się dołączyć do jakiejś zorganizowanej grupy, która przypłynęła na Santo Antao na 10 dniowy trekking i wynajęła 3 aluguery jadące do Tarrafal. Dzięki temu mamy więcej miejsca i możliwość robienia zdjęć, bo kierowcy zatrzymują się na każdą prośbę francuskich turystów. Asfaltowa droga, która jedziemy na poczatku szybko się kończy, przechodząc w szutr a w końcu jedziemy po skałach i wybojach. Docieramy w końcu do miejsca, z którego widać położoną w dole nad oceanem osadę. Grupa Francuzów zabiera podręczne plecaczki i schodzi z przewodnikami szlakiem w dół ribeiry a 2 ciężarówki wracają do portu. Tylko jeden aluguer załadowany bagażami turystów zjeżdża do osady i jego kierowca nie chce nas zabrać mimo, że w porcie ustaliliśmy, że jedziemy do Tarrafal. Mamy ze sobą cały bagaż i wiemy, że nie damy rady zejść 1200m w dół trudnym szlakiem. W końcu po dłuższych negocjacjach kierowca macha ręką, jego pomocnicy upychają sprzęty na pace i każą nam się wcisnąć gdzieś pomiędzy kołem zapasowym a workami z ryżem. Zjeżdzamy stromą i krętą kamienistą drogą, w końcu po prawie 2 godzinach docieramy do czarnej plaży - jesteśmy w Tarrafal! Wysiadamy wykończeni i pokryci od stóp do głów gruba warstwą czerwonego pyłu.
Instalujemy się w hostelu prowadzonym przez amerykańsko-niemiecką parę, która kilkanaście lat temu przypłynęła tu swoich jachtem i ...została. My się im nie dziwimy :-)